środa, 23 stycznia 2019

Pink Floyd - "The Wall" i Edgar Froese - "Stuntman" recenzje w magazynie "Razem" z 1980 r.

 Obie płyty ukazały się w 1979 r., ale w magazynie "Razem" zrecenzowano je dopiero na początku 1980 r. (niestety nie zanotowałem daty wydania tego egzemplarza gazety z którego wyciąłem przed laty te recenzje). Autorem obu tych recenzji był Karol Majewski.

Pink Floyd - "The Wall"

Podwójny album "The Wall" zespołu Pink Floyd jest obecnie jedną z najbardziej znanych płyt w historii muzyki popularnej. Od początku cieszył się wielkim uznaniem słuchaczy i krytyków. Jednak w chwili ukazania się, choć był dużym wydarzeniem muzycznym, to jednak był tylko jedną z wielu płyt rockowych jakie ukazały się na zachodnim rynku muzycznym. W związku z tym, że album ten ukazał się w Wielkiej Brytanii 30 XI, a w Stanach Zjednoczonych 8 XII 1979 r. początkowo jego sukces rynkowy był nieco ograniczony. Wynikało to z prostej zasady, że koniec roku, także w zachodnim świecie, przeznaczony jest na święta Bożego Narodzenia i tego rodzaju muzyka jak na "The Wall" miała ograniczony zakres odbioru. Do masowej świadomości w pełni przebił się dopiero z początkiem 1980 r.

Do komunistycznej Polski płyta ta dotarła stosunkowo szybko, dzięki operatywności i fascynacji tym zespołem wielu ówczesnych dziennikarzy muzycznych na czele z Piotrem Kaczkowskim. Po raz pierwszy zaprezentowano jej fragment w środowej audycji "Muzyczna Poczta UKF" prowadzonej przez Piotra Kaczkowskiego nadanej 19 XII 1979 r. Nadano wówczas czwartą stronę tego podwójnego albumu. Pozostałe części nadano w tej samej audycji dopiero na początku 1980 r.: 2 stycznia - I stronę, 9 stycznia - II stronę, 16 stycznia - III stronę. Dodatkowo 23 stycznia powtórzono IV stronę. W późniejszym czasie album ten był jeszcze wielokrotnie powtarzany w różnych audycjach Polskiego Radia. Szczególną popularnością cieszył się zwłaszcza wydany także na singlu utwór „Another Brick in the Wall, Part 2”, który puszczano wręcz do znudzenia.

Pamiętam jak na początku 1980 r. podczas przebierania się w szatni, Ci najbardziej "do przodu uświadomieni muzycznie" koledzy ze szkoły mówili właśnie o tym albumie. Dokładnie rzecz biorąc mówili, że jest taki angielski zespół Pink Floyd i nagrał podwójny album zatytułowany "Ściana". Pomyślałem wtedy, że taki tytuł to dziwactwo, i kto przy zdrowych zmysłach chciałby słuchać muzyki o jakiejś ścianie?

Była to raczej normalna reakcja kogoś, kto do końca 1979 r. specjalnie nie interesował się muzyką, a jak już, to Krawczykiem i inną itp. tandetą masowo lansowaną w PRL. Swoje nastawienie zmieniłem już w lutym 1980 r., kiedy Ojciec pozwolił mi kupić pierwszy radiomagnetofon na którym zacząłem nagrywać płyty. Już kilka miesięcy później nabyłem świadomości muzycznej, która ostatecznie, czy raczej na ćwierć wieku, odrzuciła we mnie wszystko co dotychczas uważałem za dobrą muzykę, np. twórczość Boney M. itp. Jednoczenie nagle stałem się fanem klasyków rocka na czele z Pink Floyd.

Na temat "The Wall" ukazało się tyle recenzji, że właściwie nie wiadomo co by tutaj nowego napisać. Generalnie tylko to, że w przeciwieństwie do poprzednich, klasycznych płyt tej grupy z lat 70., w miejsce jednego długiego i kilku krótszych utworów, pojawiło się na niej wiele krótkich czy bardzo krótkich nagrań. W sumie album na obu płytach obejmował 26 utworów, z których większość skomponował basista i samozwańczy lider grupy Roger Waters. Jedynie w czterech wypadkach ich współkompozytorem były inne osoby: w trzech gitarzysta David Gilmour, a w jednym Bob Ezrin - odpowiedzialny za orkiestrację całości. Utwory grupy nie tylko zmieniły tutaj swą formę, ale także i wyraz. Z utworów o charakterze refleksyjnym, z dużą ilością fragmentów instrumentalnych stały się kompozycjami piosenkowymi, w których tekst stał się ważniejszy od samej muzyki. Nastąpiło więc tutaj swoiste przedefiniowanie stylu grupy - w moim odczuciu na gorszy. Zmarginalizowanie innych członków grupy, a zwłaszcza Ricka Wrighta i wykastrowanie muzyki zespołu z jego partii klawiszowych pozbawiło Pink Floyd dotychczasowej symfonicznej barwy i refleksyjnego charakteru. Z albumu "The Wall" najbardziej odpowiadają mi utwory, których współkompozytorem był David Gilmour: "Young Lust", Comfortably Numb" i "Run Like Hell". Charakter tych kompozycji był nowatorski, ale jednocześnie przywoływał w melodyjnym stylu gry na gitarze Gilmoura ducha dawnego Pink Floyd.

Tę zmianę stylu grupy dostrzegali także recenzenci i słuchacze i najczęściej przyjęli ją dobrze. Ja jednak należałem do tych, którym zespół Pink Floyd od tej płyty przestał się podobać. To wcale nie znaczy, że przestałem go słuchać, bo nawet kupiłem za "ciężkie pieniądze" oryginalne wydanie tego albumu, ale nie wzbudził on we mnie, i nadal nie wzbudza, emocji porównywalnych z tymi jakie towarzyszą mi, gdy słucham suit "Atom Heart Mother", "Echoes" , czy kompozycji z "The Dark Side Of The Moon".

Edgar Froese - "Stuntman"

Z kolei wydany oryginalnie przez wytwórnię Virgin w 1979 r., a później  wznowiony na CD m.in. przez wiedeńską firmę Eastgate w 2005 r. klasyczny album Edgara Froese „Stuntman" („Kaskader") jest czwartą płytą w jego solowej karierze i na pewno należy do najbardziej udanych dzieł nie tylko w solowej karierze lidera Tangerine Dream, ale także w klasycznym nurcie elektronicznego rocka. Przez wiele lat dostęp do muzyki na tym albumie był utrudniony, gdyż stare wydanie CD z 1990 r. uległo wyczerpaniu, a nowe nie ukazywało się m.in. z powodu konfliktu pomiędzy wytwórnią Virgin a Edgarem Froese o prawa autorskie. W publikowanej recenzji mamy obraz oryginalnej okładki tego albumu wydania winylowego.

Wydając ponownie ten album Froese zadbał o jakość brzemienia, ale jednocześnie nie zmienił nic w jego muzycznej strukturze i barwie, dzięki czemu albumu tego słucha się nadal z wielką przyjemnością. Zgodnie z przyjętym założeniem na solowych płytach Edgara Froese znajdowały ujście te jego pomysły muzyczne, które nie pasowały do głównego nurtu wizji artystycznej jego macierzystej formacji a więc grupy TANGERINE DREAM.

Album jako całość ma relaksujący charakter i zbudowany jest pod względem muzycznym na melodiach uzyskiwanych przez proste syntezatory i sequencery wspomagane niekiedy przez fortepian, gitarę i perkusję.

Na albumie znalazło się w sumie sześć utworów instrumentalnych. Wszystkie kompozycje są dziełem Edgara Froese, który gra tutaj na wszystkich instrumentach klawiszowych i gitarze wspomagany jedynie przez nowego ówczesnego perkusistę TANGERINE DREAM - Klausa Kriegera. Przy pierwszych przesłuchaniach zamieszczone tutaj utwory mogą się wydawać nieco nużące i podobne do siebie, ale album zyskuje na odbiorze przy kolejnych przesłuchaniach. Dopiero wówczas można w pełni zapoznać się a następnie rozkoszować się pełnią jego muzycznych barw. Są to utwory nieco mniej dynamiczne niż na niektórych płytach TD, ale za to bardziej subtelne melodycznie.

Utwór tytułowy „Stuntman" zaczyna się mocnym wejściem sequencera tworzącym rytm na którym syntezator buduje prostą i chwytliwą linię melodyczną. Najbardziej chwytliwą kompozycją na albumie, a także moją ulubioną, jest utwór trzeci „Detroit Snackbar Dreamer". W nawiązaniu do tytułu ma marzycielską atmosferę i przebojową melodykę. Subtelne liryczne brzmienie syntezatora uzyskane w tej kompozycji na długo zapada w pamięć i nie sposób o nim przestać myśleć i zachwycać się tym utworem.

Dwie najdłuższe kompozycje na albumie to: „It Would Be Like Samoa" i „Drunken Mozart In The Desert". Obie mają po ponad 10 minut długości i nawiązują do bardziej rozbudowanych kompozycji Froesego z jego poprzednich płyt solowych i albumów Tangerine Dream. Utwór „It Would Be Like Samoa" rozpoczyna się solem na syntezatorze na tle perkusyjnego rytmu sequencera. Utwór rozwija się melodycznie, a w jego środku dochodzi do tego partia gitary, która pojawia się równie szybko co zanika. Z kolei żartobliwy z tytułu „Drunken Mozart In The Desert" nawiązuje do początków muzyki na syntezatorach i odtwarza brzmienie orkiestry symfonicznej z epoki Mozarta do twórczości którego bezpośrednio nawiązuje. Wszystko to brzmi trochę jak szalona orkiestra, ale ta stylizacja jest raczej udanym pastiszem niż groteskową parodią kompozycji wielkiego klasyka. Obie kompozycje dzięki swej niebanalnej melodyce i strukturze należą do ciekawszych na płycie i w solowej karierze Froesego.

W utworze o żartobliwym tytule „A Daliesque Sleep Fuse" (tytuł jest kalamburem) Froese nawiązał do twórczości wybitnego wizjonera i malarza XX w. Salwadora Dali, z którym zetknął się w młodości. Osią kompozycji jest wzajemne przenikanie się partii sequencera i syntezatora z gitarą na stałym podkładzie rytmicznym.

Kończący album utwór „Scarlet Score For Mescalero" zbudowany został na nieco przyciężkawym, ale przede wszystkim zbyt monotonnym motywie, stąd jest to chyba najmniej interesująca pozycja na płycie.
Na całej płycie słychać echa twórczości Tangerine Dream, ale nie są to proste cytaty, a subtelne przetworzenia tego, do czego przyzwyczaiła nas macierzysta formacja Edgara Froese.

Po raz pierwszy zetknąłem się z tym albumem w 1980 r. przy okazji recenzji Karola Majewskiego w tygodniku „Razem”. Album został dwukrotnie zaprezentowany w Polskim Radio: w audycji „Zapraszamy do Trójki" 3 i 10 V 1983 r. oraz w audycji „Głosy, instrumenty, nastroje" 25 X 1982 r. Ponadto w audycji J. Kordowicza „Studio Nagrań” w dniu 27 III 1985 r. nadano pochodzący z tego albumu utwór „Detroit Snack Bar Dreamer".

Przez długie lata była to jedna z tych płyt jakie koniecznie chciałem sobie kupić i jej ponownie posłuchać. Moje marzenie spełniło się dopiero w 2007, kiedy album ten nabyłem w internetowym sklepie „Rock-Serwis" w Krakowie. Niestety, w najnowszym remasterowanym wydaniu tej poszukiwanej płyty zmieniono okładkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz